Na początek garść faktów: moja Mama bardzo dobrze, zdaniem rodziny, a zwłaszcza zięcia, bardzo dobrze piecze i gotuje choć... jak sama twierdzi nie czuje do tego powołania i zwyczajnie nie lubi tego robić. Choć czasem pokusi się o element zaskoczenia (np. zrobi ciasto drożdzowe, do ktorego ja sama zabieram się tak dłuuugo - chyba miało być już na weselu Mieszka i Dobrawy zaserwowane ;)), to zazwyczaj w sprawach kuchennych przyjmuje postawę ostrożną i ostrzegającą. W jej bogatym repertuarze niewesołych przepowiedni prym wiodą:
- oj, robisz to po raz pierwszy! (a więc zakalec i Armaggedon pewne)
- a jak się nie uda? (ton ponurej pewności)
- za godzinę goście przychodzą, a Ty będziesz jeszcze ciasto piekła (bo się jeszcze poparzą przy jedzeniu ciepłego).
Na szczęscie tylko w kuchni wychodzi jej sceptycyzm, we wszystkich innych sferach życia czuję jej niesamowite wsparcie. Pamiętam jak byłam mała pojechałyśmy do sanatorium, jako mały gzub złapałam oczywiście (co innego można "dostać" w sanatorium dla matki z dzieckiem:P) jakiegoś wrednego wirusa (domyślcie się jaki był dalszy przebieg akcji), skończyło się na tym, że spałam w mamy łóżku pod jej kołdrą, a ona drzemała w fotelu.
Kiedy byłam w podstawówce, to bardzo lubiłam gdy, któreś z rodziców mnie odpytywało przed sprawdzianem. Podział kompetencji był jasny: historia, polski i biologia to było zadanie Taty, mama jako fizyk z zawodu maglowała mnie z... matematyki, fizyki i temu podobnych przyjemności. Zdarzały się jednak wyjątki od tej reguły. Jak mnie mama odpytała na sprawdzian z historii z II Wojny Światowej, to dostałam lepszą ocenę niż jak zrobił to ojciec ;)
I jak tu nie kochać takiej Mamy? Która przytuli, opieprzy kiedy trzeba (taaaak czasami dawałam trochę w kość), pochwali, doradzi, z którą można sensownie gadać prawie co dziennie po kilka godzin i cały czas ma się poczucie nie wyczerpania tematu. Mamy, która akceptuje, nie zmusza, nie wygłasza kazań, która nie wtrąca się do niczego, ale pyta. I jakoś tak instynktownie jest zawsze kiedy trzeba!
- 1 i 1/3 szklanki mąki
- 1 szklanka soku z buraków (do kupienia tutaj)
- ok 200g ugotowanych/pieczonych buraków (zblendujcie)
- 1/3 szklanki oleju
- 1/3 szklanki cukru pudru
- 1 proszek do pieczenia
- 1 jajko
Do przygotowania kremu potrzebujemy:
(możecie zrobić go wcześniej, przechowujcie go w lodówce 2-3 dni, ale wyjmijcie ok. 30 minut przed ozdabianiem muffinek)
- 1 opakowanie serka Philadelphia (bez laktozy)
- cukier puder
Suche składniki umieszczam w jednej misce , w drugiej misce wymieszać mokre składniki.
Połączyć składniki mokre z suchymi i powstałe ciasto nakładać do papilotek. Piec około 20 minut w temperaturze 200 stopniach. Po upieczeniu ostudzić.
Przygotować krem - za pomocą miksera (wolne obroty) lub trzepaczki utrzeć ser z cukrem. Za pomocą rękawa cukierniczego (ja wykorzystałam woreczek śniadaniowy, któremu obcięłam róg!) udekorować muffiny, a na wierzch kremu ułożyć świeże owoce, ja wykorzystałam maliny. Najlepiej smakuje następnego dnia.
Co wy przygotowujecie dla Waszych mam w dniu ich święta?
Wyglądają świetnie :) Buraki uwielbiam, ale muffinków z ich udziałem jeszcze nie robiłam :p
OdpowiedzUsuńWyglądają świetnie :) Buraki uwielbiam, ale muffinków z ich udziałem jeszcze nie robiłam :p
OdpowiedzUsuńWyglądają po prostu cudnie :-)
OdpowiedzUsuń